Jedną z rzeczy, które są całkiem możliwe w większości miejsc na Świecie, a których w Krakowie absolutnie nie da się wprowadzić jest ponoć wydłużenie na skrzyżowaniach zielonego światła dla pieszych. Szczególnie uciążliwe jest to w mojej Nowej Hucie, gdzie – jak donoszą w Internecie mieszkańcy tej części Krakowa – w zasadzie trudno znaleźć skrzyżowanie, przez które nie trzeba przebiegać.
Zmartwiła mnie ta informacja, bo do tej pory łudziłem się, że tylko niektóre światła działają w tak wadliwy sposób, a ja po prostu jestem człowiekiem pechowym i gdzie nie pójdę – tam właśnie na takie przejście trafiam. Ponieważ sprawa jest jednak tak powszechna, może nie warto odpuszczać, kolejny raz dając się zbyć urzędnikom odpowiedzialnym za organizację ruchu? Tak naprawdę bowiem nie jest to problem techniczny, ale wynika on z ogólnego podejścia do zagadnienia organizacji ruchu.
W artykule red. Renaty Radłowskiej, który ostatnio ukazał się na łamach „Gazety” przedstawiciel ZIKiT mówi wprost (cytując z pamięci): „to jest po to, by nie wydłużyły się korki”. Czyli część społeczeństwa, zgodnie z przyjętym założeniem, ma stawać przed każdym przejściem niczym biegacze w blokach startowych, ruszać z kopyta i na migającym zielonym dobiegać do brzegu jezdni, po to by druga część korzystających z tego skrzyżowania siedząc w samochodach szybciej dobrnęła do celu? Chwileczkę, a gdzie równość pomiędzy różnymi uczestnikami ruchu? Nieistotna? Fakt. Można niestety przyjąć, że jest ona nieistotna (choć w mym odczuciu niezwykle pożądana!) bo przecież nikt nie gwarantował nigdy, że wśród uczestników ruchu panować ma równość… Spójrzmy więc na tę sytuację inaczej. Uczestnikami ruchu – zarówno pieszymi, jak i zmotoryzowanymi (i innymi, ale zostawmy dziś rowerzystów w spokoju) – są zarówno młodzi, zdrowi i wysportowani, jak też seniorzy, osoby z niepełnosprawnościami, czy choćby rodzice z dziecięcymi wózkami. Senior, osoba z niepełnosprawnością lub rodzic z dzieckiem kierując samochodem zazwyczaj bez problemu może spędzić w nim kilka minut więcej. Natomiast jakże trudno im jest, jako pieszym, zmusić się do biegu przez przejście… Mamy zatem do czynienia z ewidentną nierównością i dyskryminacją. Można zapytać: skoro zazwyczaj (choć nie zawsze) są to przejścia z wyspą pośrodku, często z torowiskiem, dlaczego więc piesi nie mogą biec tylko przez pół ulicy, a potem grzecznie czekać kilka minut? Może choćby dlatego, że są w tym miejscu, na wąskiej wysepce (szczególnie, jak się np. pcha wózek z dzieckiem) o wiele mniej bezpieczni, niż osoby, które musiałyby poczekać w samochodach, aż piesi spokojnie przejdą. A może jednak po prostu dlatego, że pieszy w mieście nie może być traktowany jako intruz zakłócający świętą przepustowość ulic, ale jako równoprawny uczestnik ruchu. Jeśli prawo o tym nie mówi, powiedzmy to sami, my – mieszkańcy. Tego też wymagajmy od zarządzających miastem. Piszę te słowa z pełną odpowiedzialnością, choć z dróg krakowskich korzystam w każdym chyba możliwym charakterze – jako kierowca samochodu, roweru, ostatnio też wypożyczanego elektrycznego skutera i oczywiście – jako pieszy. Zdaję sobie zatem sprawę, że to co postuluję często obróci także przeciwko mnie. Ale jako pieszy nie chce czuć się jak intruz zmuszany do umykania przed samochodami.
Nie podróżuję zbyt wiele, ale od czasu do czasu odwiedzam takie miasta jak choćby Warszawa, Łódź, czy Gdańsk. Prawie nigdzie nie jestem na przejściu dla pieszych zmuszany do biegu. Kiedy pośpiesznie, z przyzwyczajenia, przebiegałem przez nie w Warszawie patrzono na mnie trochę jak na niegroźnego wariata.
Gdy powiedziałem kiedyś warszawiakowi, że korki w stolicy można ograniczyć po krakowsku – zmuszając pieszych do przebiegania przez przejścia, nie krył swego zdumienia. – Czy ty na prawdę nie widzisz w tym absurdu? – zapytał. Widzę. Dlatego chciałbym, żeby piesi w Krakowie traktowani byli z szacunkiem.
Jerzy Woźniakiewicz
(tekst pierwotnie ukazał się na łamach Gazety Wyborczej we wrześniu 2018 r.)